wtorek, 27 maja 2014

"Samemu Bogu chwała"

Elo Drodzy Czytelnicy :)
Paczcie co mnie ostatnio mój były magister przysłał ciekawego :)



Całkiem nieźle :) Jeszcze się za e-książkę nie wziąłem, ale z wielką chęcią przeczytam :)
W każdym razie jak ktoś się zaznajomił, to poproszę w komencie o opinię :)
Tak, można zakupić w empiaku ;)

czwartek, 14 lutego 2013

Na setkę trzy

Od dziś zaczynam nową serię, która należy, do wspólnego roboczo-obowiązującego tytułu "Najemnik"
Mam nadzieję, że wam się spodoba :)


UPDATE
Cykl "Najemnik" przeniosłem na oddzielny blog, a oto link

środa, 16 stycznia 2013

Ateista - grand finale


                Zostaliśmy przyciśnięci ogniem wieżyczek strażniczych i samych strażników. Aluminiowe pociski, wyrzucane z pięciokrotną prędkością dźwięku, przebijały stalowe belki, za którymi się kryliśmy, niczym masło. Granatów EMP mieliśmy po jednej sztuce na łebka. Nie chciałem ich jeszcze teraz marnować, więc dobyłem granatnik i strzeliłem na oślep SWARMem. Usłyszałem dwie głośniejsze eksplozje i krzyk konających strażników. Wychyliłem się, żeby zobaczyć korytarz. Był spowity w ogniu i dymie.
                - Czysto! Ruszamy! – krzyknąłem do Ewy i ruszyłem na szpicy, omiatając sytuację, przy okazji dobijając strażników nożem. Gdy dotarliśmy do pierwszej śluzy, napotkaliśmy opór ciężko zbrojnych strażników. Granat fosforowy w takiej sytuacji, to wręcz idealne rozwiązanie. Krzyk smażących się strażników, był mi niczym miód na duszę. Nie marnowaliśmy na nich amunicji. „Macie na co zasłużyliście skurwiele… przedsionek piekła” przeszło mi przez myśl.
                Przełamałem się przez zabezpieczenia i otworzyłem śluzę. Potem, przebijając się przez lekki opór, dotarliśmy do widny towarowej.
                - Wiedzą, że nadchodzimy, więc szykuj broń. -  przeładowałem Pioruna, a także Szrapnela i dodatkowo sprawdziłem Exitium. Wszystko przygotowane na najgorsze.
                Gdy otworzyły się drzwi, rzuciłem Paraliż i oczyściliśmy atrium w niecałe 10 sekund. Żaden z członków ochrony nie zorientował co się dzieje. I wtedy popełniłem błąd. Nie sprawdziłem, czy wszyscy są rzeczywiście martwi. Ewa dostała „pestką” po dolnej krawędzi pancerza. Nie byłoby aż takiego problemu, gdyby nie to, że broń z której rzeczona „pestka” została wystrzelona, to Sokół. Karabin wyborowy, na pociski kalibru 12.7 mm.
                Gdy Ewa padła z jękiem na podłogę, doskoczyłem do strażnika i wbiłem mu nóż w podstawę czaszki, a potem z wściekłości, jeszcze paręnaście razy w twarzoczaszkę.
                Podbiegłem do Ewy, żeby obejrzeć ranę, ale dziewczyna wiedziała lepiej. 
                - Szefie, przykro mi to mówić, ale to koniec naszej wspólnej przygody. – powiedziała to z trudnością, spluwając krwią.
                - Co ty pierdolisz, to tylko draśnięcie. – zaśmiałem się lekko, próbując podtrzymać ją na duchu.
                - Hehehe… - kaszlnęła jeszcze parę razy – wiadomo, ale jednak to draśniecie będzie tym o jednym za dużo. – zaczęła brać spazmatyczne wdechy – Wybacz szefuńciu. – I wtedy zwiotczała mi w rękach. I już widziałem, że jest martwa, ale dla pewności sprawdziłem oddech i tętno. Niczego nie wyczułem. Zamknąłem jej powieki, ucałowałem w policzek i przykryłem ciało znalezioną płachtą. Zabrałem amunicję i broń i ruszyłem dalej, do Centrum Kontroli.
                Kierująca mną furia, sprawiła, że cały trening walki jaki przeszedłem, stał się o 100% skuteczniejszy. Opór jaki napotkałem, był dla mnie niczym bieg przez schronisko, pełne szczeniaczków.
                Strzał. Eksplozja. Seria po głowach przeciwników. Ich mózgi na ścianach. Ja skąpany w szczątkach ich ciał i krwi. Jej smak na moich ustach. Cudowny. Koniec amunicji. Dobycie Exitium. Dalsza hekatomba. Rzut Ex 12. Eksplozja. Wszędzie szczątki. Cisza. Ani jednej żywej duszy. I wtedy to słyszę. Jęczenie. Podchodzę. Dobywam noża. Skracam cierpienie. Szkoda amunicji. Docieram do upragnionego miejsca. Centrum Kontroli. Łamię zabezpieczenia. Wchodzę do środka omiatając pomieszczenie. Dostrzegam mężczyznę. Odwraca się do mnie.
                - Witaj Niki. – mówi to ze szczerym, pogodnym uśmiechem na twarzy. Wręcz ojcowskim… zaraz… te rysy twarzy… te oczy…
                - Ty skurwysynu! – wydobywa się z mego gardła zwierzęcy ryk. Pociągam za spust. Huk wystrzału. Pocisk trafia w nadbrzusze. Cel pada na podłogę wijąc się z bólu. Dopadam go i przykładam broń do skroni. – Ty kutossaku! – uderzam cel w głowę, kolbą Exitium. – Ty fiucie jebany! Matka nie żyje, a ty sobie tu egzystujesz?! Pracując dla wroga?! – w gniewie uderzam jeszcze raz.
                - Poczekaj… poczekaj… - cel szepcze błagalnym tonem – muszę Ci coś pokazać… synu. – wyciąga rękę i wbija kod na klawiaturze. Maszyneria zaczyna swe piekielne granie. Naprzód wysuwają się komory, w których tkwi to, czego bym się nie spodziewał. To, czego nie było w opisie Projektu.
                - To… - słowa więzną mi w gardle – to… ja…
                - Dokładnie synu. Broń idealna i właśnie to udowodniłeś. Dokonałeś tego, czego nikt inny nie potrafił. Żaden Ateista. Dotarłeś tutaj… w całości… do tego… Jądra Ciemności. Projekt zakończył się sukcesem… – nie zastanawiam się. Przykładam broń do oczodołu celu. Pociągam za spust. Huk wystrzału i chlubot czaszki. Cel pada wiotki i martwy.
                A potem patrzyłem przez, wydawałoby się, wieczność na te wszystkie kapsuły z płynem, w których tkwiłem.
Broń idealna – słowa, jakby przez cały czas, krążyły po pomieszczeniu.
Podchodzę do terminalu. Ściągam wszelkie pliki i kopie plików, do pamięci Ośrodka. Ze wszystkich innych ośrodków, a także z każdej Metropolii, archidiecezji, dekanatu i czegokolwiek, gdzie znajdowały się dane. Przeciążam reaktor łukowy, siadam przy ciele ojca i czekam popijając whiskey z piersiówki, którą dostałem od Ateny.
Aż w końcu dochodzi do detonacji. Czuję jak fala ciepła i powietrza mnie omiata, unosi w powietrze. Wynosi ponad najwyższe górskie szczyty. Wynosi w mrok przestrzeni kosmicznej. Rozpędzam się coraz bardziej. Udaję się w biel prędkości świetlnej. Czuję czyjąś, coraz bliższą obecność… kto wie, może Bóg jednak istnieje?
I wtedy się budzę. Religia. Pani magister, mówi coś o tajemnicach kościelnych. Patrzę na ławkę na której spałem. Ośliniona. Pytam się kumpeli ile spałem? Odpowiada, że jakieś pół godzinki. Czyli większość lekcji. W chwilę później dzwonek. Czas spakować zeszyt i do biblioteki coś poczytać. A w bibliotece, ciągle myślę, że to był tylko sen. Sięgam za pazuchę munduru… wyczuwam coś metalowego. Piersiówka? 

wtorek, 15 stycznia 2013

Ateista cz.9


                Uciekaliśmy bez przerwy. W końcu dotarliśmy do jakiegoś lasku. Postanowiłem, że urządzimy sobie postój.
                Gdy usadowiłem się pod pierwszym lepszym drzewem, na myśl przyszło mi, że miło by było, udać się do jakiegoś niedostępnego rejonu świata. Miejsca gdzie mógłbym sobie odpocząć.
                - Nie masz przypadkiem czytnika, co nie? – zagadnąłem do Ewy. Ta, jak zawsze od początku naszej krótkiej znajomości, mnie zaskoczyła. Wyciągnęła tablet z motocykla i mi go podała.
                Gdy włożyłem dysk do gniazda, program automatycznie otworzył zawartość. Nie musiałem się męczyć z manualnym obchodzeniem zabezpieczeń plików.
                Pierwsze co sprawdziłem, to folder z zakładką „Ściśle tajne”. Tam odkryłem lokalizację pewnego ośrodka badawczego w okolicach… no cóż… Częstochowy. „Najciemniej pod latarnią”  przeleciało mi przez myśl.
                Tajne materiały przejrzałem w pierwszej kolejności. Wynikało z nich, to co już mniej więcej widziałem i z czego mogłem stworzyć obraz sytuacji, która nas czekała. Te informacje, po prostu pomogły mi, uzupełnić ten obraz. Jednakże problem powstawał taki, że Kościół już się pewnie domyślił, po co był ten atak, a protokoły bezpieczeństwa zostały już z całą pewnością wprowadzone.
                Popatrzyłem na Ewę i pomyślałem sobie, że pomysł frontalnego ataku przypadł by jej do gustu. A potem, na myśl przyszła mi Atena. Jej ruda grzywka, piękna twarz, ona sama skąpana w blasku porannego słońca… marzenie. Poczułem ciepło zalewające me ciało i nie był to efekt Słońca.
                Wróciłem do przeglądania dokumentów. Po jakiejś godzinie znałem wszelkie plany ośrodka, ilość członków Gwardii tam stacjonujących, naukowców etc. Znalazłem także plany egzekucji naukowców, związanych z projektem „Aquilonem”. Wśród nich znalazłem nazwisko mojej matki… i jej egzekutora. Zgadnijcie kto się nim okazał. Tak, dobrze kombinujecie. To był mój ukochany stryj. Marek Zabłocki alias Kret, agent Inkwizycji. W tamtym momencie, przepełniła mnie chęć natychmiastowego odwetu. Odwetu za te wszystkie lata mego życia, kiedy nie mogłem pogadać z moją matką, ani jej przytulić. Żal i gniew przepełniły mnie tak bardzo, że zacząłem boksować drzewo, pod którego cieniem się ukryłem. Boksowałem je drąc się w niebogłosy, aż do zdarcia kostek… a potem boksowałem dalej, aż do utraty tchu. Ewa mnie nie powstrzymywała. Albo jej to nie obchodziło, albo wiedziała co człowiekiem kieruje, że rzuca się na bezbronne drzewo.
                Gdy osunąłem się na ziemię, zmęczony z pustym wzrokiem i łzami spływającymi po policzkach, Ewa podeszła i obandażowała mi ręce. Mocno i profesjonalnie. Przez chwilę siedziałem w  bezruchu, aż wyciągnąłem zza pazuchy odtwarzacz, włożyłem słuchawki i odpaliłem playlistę Godspeed You! Black Emperor - jedyną w sumie muzykę, jakiej słuchałem, jeśli nadarzała się taka okazja. Teraz po prostu, była narzędziem zapomnienia.
                Gdy w końcu pozbierałem się do kupy, zachód Słońca był już w końcowej fazie.
                - Komu w drogę temu czas Ewo. Jedziemy. – powiedziałem to najobojętniejszym tonem, na jaki mnie było stać. Zemsta nie miała sensu. Stryj w sumie swoje winy odkupił. Wychował mnie na wroga organizacji, dla której kiedyś sam służył. A ja i tak bym go teraz nie zabił. Starzec, najbliższa mi osoba, no i chory. Śmiertelnie chory. Poza tym, miałem ważniejsze sprawy na głowie.
                Całą noc jechaliśmy. Bez wytchnienia, bez postoju. Bandyci, mutanty – to nas teraz nie obchodziło… a przynajmniej mnie. Najważniejsza była misja.
                Po około 7 godzinach dotarliśmy w okolicę Częstochowy. Jednakże nie myślcie sobie, że Częstochowa była taka, jak dawniej. Jedyne, co się przed nami rozciągało, to radioaktywne ruiny. Jedynym symbolem dawnej świetności, był klasztor. To wszystko co pozostało, ze (dla niektórych) świętego miasta.
                Sprawdziłem jeszcze raz lokalizację ośrodka. Najbliższe wejście znajdowało się 2 kilometry na zachód od klasztoru. „Niewiele. Stąpamy po krawędzi brzytwy.”
                - Wstąpimy jeszcze do klasztoru. – rzekłem do Ewy.
            - Czy to aby najlepszy pomysł, szefie?rzekła to z wyraźną dezaprobatą.
                - Jeśli Ci to wadzi ,możesz odstąpić w każdej chwili. Już Cię tu nie trzymam. – wyciągnąłem z kieszeni moduł płatniczy. - Tu masz resztę wynagrodzenia. Jeśli chcesz to bierz i odjeżdżaj. Poradzę sobie sam. – ostatnie słowo wypowiedziałem z rezygnacją, którą rozpoznałby nawet mało okrzesany dzieciuch.
                - Ahahahahaha! – roześmiała się tym swoim psychopatycznym śmiechem. - Oj szefuńciu, szefuńciu. Ty to jednak masz jaja, żeby o coś takiego prosić taką kobietę, jak ja.
                - Kobieta, to chyba słowo użyte trochę w nadmiarze. – odpowiedziałem sarkastycznie. Oczywiście Ewa żartu nie załapała i spiorunowała mnie wzrokiem, swych pięknych oczu.
                - Dobra. Koniec tej pogawędki. Ruszamy. – do klasztoru dojechaliśmy w 10 min. Żadnej ochrony, niczego. Gdy przekroczyliśmy próg i weszliśmy do obszernej nawy głównej, cisza była wręcz namacalna. Jedynie nasze kroki ją przerywały. Ruchem ręki, nakazałem Ewie sprawdzić wejście na wyższe kondygnacje. Sam, ostrożnie posuwając się do przodu, sprawdziłem najniższy poziom. Dotarłem do absydii. Chwilę tam stałem i rozmyślałem, czy życie „owieczki” rzeczywiście jest takie złe? W końcu ta błoga nieświadomość nimi kierująca… Człowiek przejmuje się tylko tym, by dobrze wypaść przed Bogiem. I to wszystko. Takie proste…
                Z rozmyślań wybił mnie dźwięk otwieranych drzwi. Lufa Pioruna migiem popatrzyła w stronę zakrystii. Wyszedł z nich starszy jegomość w białym habicie.
                - Witaj synu. Co cię tu sprowadza? – zapytał lekko kaszląc i podpierając się o lasce.
Celowałem w niego przez cały czas, ale nie wyglądał na przerażonego. Nie wyglądał nawet na lekko wystraszonego. Postanowiłem wyjawić mu mój powód, ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, on odezwał się pierwszy.
                - Pewnie razem z przyjaciółką szukacie Ośrodka, czyż nie? Nie patrz tak na mnie synu. To mój klasztor, mój kościół. Dobrze wiem co się w nim dzieje.  – odkaszlnął kilka razy i usiadł na jedynym siedzisku, jakie udało mi się odnaleźć wzrokiem – Jesteście pierwszymi, którzy próbują się tam dostać. I mam wrażenie, że jedynymi, którym się to uda. Kto wie, może nawet wyjdziecie stamtąd żywi?
                - Myślałem, że Bóg zna wszystkie odpowiedzi. – odpowiedziałem zgryźliwie.
                - Nie wierz w te bujdy synu. Bóg już dawno temu opuścił ten świat.
                - To dlaczego tu zostałeś i dlaczego nadal nosisz ten habit?
                - Bo to mój dom. To jedyne życie jakie znam. Przed Wojną, to może i On był, ale teraz? – odpowiedział rozkładając ręce.
                - Przed Wojną? Ale musiałbyś mieć wtedy około 170 lat. Żaden człowiek nie da rady tyle przeżyć. – i wtedy obrócił na mnie ten wzrok. Ten przeszywający na wskroś rzeczywistość i duszę człowieka, wzrok. I wtedy zrozumiałem. On nie był człowiekiem… a przynajmniej nie w takim znaczeniu z jakim nam się człowiek kojarz.
                - Czym jesteś?
                - Czymś, czym ty nigdy byś nie chciał zostać. Jestem czymś na kształt, jak to się określa, długowiecznego. Kiedyś umrę, ale jeszcze nie teraz. Jestem po prostu nieudanym eksperymentem, jak mnie określali moi oprawcy. – rozkasłał się po raz kolejny.
                Popatrzyłem na niego i wiedziałem, że niczego od niego już dziś nie usłyszę. Po prostu to czułem całym sobą. Obróciłem się na pięcie i zawołałem za Ewą. Znalazła się przy mnie w około minutę. Oczywiście widząc staruszka, automatycznie wzięła go na muszkę, ale powstrzymałem ją ruchem ręki.
                - Nic tu nie ma. Jedziemy. Gotuj się na piekło mała… nie wrócimy stamtąd. – uśmiechnąłem się lekko, a potem - przygotowując arsenał - znacznie mocniej, ponieważ uświadomiłem sobie, że ja jestem szczęściarzem, a to ten staruszek żyje w piekle. Szczęściarzem, bo ja będę martwy w ciągu paru godzin, a on będzie musiał oczekiwać Śmierci jeszcze lata. Szczęściarzem, ponieważ zaznałem choć trochę miłości. Szczęściarzem… no cóż, bo zginę walcząc ramię w ramię z osobą, która nie ma mojego losu gdzieś (choćby to było tylko z powodu tego, że jej płacę).
                Po przygotowaniu i uruchomieniu silników, skinąłem na Ewę i ruszyliśmy. 2 kilometry pokonaliśmy w niecałe 5 minut, mimo wszechobecnego gruzu, ale gdy zbliżyliśmy się do wejścia, teren nagle się przed nami otworzył. Gruz i zgliszcza zostały stąd usunięte.
                Pierwszy pocisk SWARM był przeznaczony dla wieżyczek strażniczych, drugi dla samych strażników, a trzeci, kumulacyjny, na wyrwanie otworu w drzwiach pancernych. Z dużą prędkością wbiliśmy się do tunelu, który prowadził nas wprost do jądra ciemności. 

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Ateista cz.8


                Dźwięk, docierał do mnie, jakby zza grubej tafli szkła. Widziałem twarz Ewy, ruch jej warg i chaotyczne ostrzeliwanie się, we wszystkich kierunkach. W końcu, wytłumione dźwięki, poczęły się wyostrzać. Docierał do mnie pojedyncze słowa, wypowiadane przez Ewę „…kurwa…” „…wstawaj…” „…przejebane…” i tym podobne. Tkwiliśmy, przy jakiejś wielkiej donicy, kształtu prostopadłościanu. Dobrze spełniała rolę tarczy. Gdy obejrzałem się za siebie, dostrzegłem paru Gwardzistów i paru Pretorian. Dobyłem Exitium i oddałem kilka strzałów w celu przykrócenia zapału nacierających. Dźwignąłem się na kolana i wtedy dostałem postrzał w plecy. Uderzenie było silne i zwaliło mnie na brzuch, ale pocisk przez pancerz nie przeszedł, a przynajmniej tego nie czułem. Obróciłem się w tył i dostrzegłem kolejnych gwardzistów. Wszyscy strzelali często i gęsto. Zastanawiałem się tylko, jak do cholery, oboje jeszcze żyliśmy.
- Granat! - ryknąłem w stronę Ewy i rzuciłem granat hukowo-błyskowy Paraliż w stronę najbliższej, większej grupki Gwardzistów. Zaraz za nim, powędrował granat szturmowy  Ex 12. Gdy nastąpiły obie eksplozje, chwyciłem Ewę za szmaty i wciągnąłem ją do korytarza, z którego nacierało najmniej Gwardzistów. Szybko się z nimi uwinęliśmy.
W szaleńczym biegu korytarzami, zbliżaliśmy się do Archiwum. Plany budynku Metropolii wykułem na pamięć, więc wiedziałem dokładnie gdzie się kierować.
Dotarliśmy na siódme piętro, nie bez problemów. Wymiana ognia na klatce schodowej nie jest zbyt wygodna, ale gdy ma się do dyspozycji dwie strzelby taktyczne, karabinek elektromagnetyczny Piorun i świetne przeszkolenie, żadne miejsce nie jest złe do walki. Gwardziści ponosili ciężkie straty, a my, no cóż, kilka powierzchownych ran, parę dziur w pancerzach, ale poza tym, nic poważniejszego.
Przed wbiegnięciem do atrium Archiwum, rzuciłem dwa Paraliże i ostrzelałem potencjalne cele. Udało mi się załatwić jednego Pretoriana  i dwóch urzędasów. Ewa radziła sobie równie dobrze, tyle, że jej udało się ustrzelić tylko i wyłącznie cywilnych pracowników. Gdy na nią spojrzałem, dostrzegłem w jej oczach żądzę mordu. Ta walka niewątpliwie sprawiała jej zabawę. Ja traktowałem to bardziej mechanicznie. Zabijanie nie sprawiało mi problemu większego, niż podtarcie się.
Drzwi do magazynu danych, były zamknięte kluczem 256 bitowym. Kiedyś nie dało by się go złamać. Dziś, aż tak niemożliwe to nie było, ale nie miałem odpowiedniego sprzętu, więc jedyne co mi zostało to poszukać kodu, choć możliwe, że pracownicy zamknęli drzwi na amen, protokołem zabezpieczającym.
Na szczęście nie zdążyli wprowadzić go w życie. Seria z Pioruna świetnie wybiła im to z głów. Dosłownie.
Gdy ja bawiłem się w otwieranie wrót, Ewa ciężko zaminowała korytarz z jednego kierunku, a drugi obstawiła lekko, zostawiając pole do ostrzału i drogi ucieczki. Nie było za bardzo innego sposobu. No chyba, że wyskoczyć przez okno, ale tego na razie, nie rozważałem jako możliwej drogi wyjścia z sytuacji. 
Gdy tylko wrota uchyliły się na tyle, ażebym mógł się przez nie przecisnąć, ruszyłem biegiem do głównego terminalu pamięci. W atrium Archiwum rozpoczęła się jatka. Najpierw potężna eksplozja wstrząsnęła większą częścią budynku, potem zaczęła się kanonada, co rusz przeplatana pomniejszymi eksplozjami. Ja za to wpuściłem robaka, który miał znaleźć witalne info, dla powodzenia reszty misji i możliwości jej trwania. Nie musiałem czekać zbyt długo. Jakieś 30 sekund później, robak znalazł to co mnie interesowało. Znalazłem także coś, co miało mnie później dość znacznie zaskoczyć. Odłączyłem dysk, schowałem go za pazuchę i ruszyłem wesprzeć Ewę w wymianie ognia. Gdy obejrzałem się na zachodnie skrzydło zobaczyłem, że korytarz był zawalony przez żelbetonową konstrukcję budynku. Obróciłem głowę w przeciwnym kierunku. Pełno trupów, większość rozerwana na sztuki, inni z pojedynczymi strzałami w głowie. Ewa oddawała po jednym, acz celnym strzale w kierunku nacierających. Tamci chowali się gdzie popadło i ostrzeliwali się jak tylko mogli. Powtórzyłem sposób Ewy, od czasu do czasu oddając krótką serię i rzucając przy okazji Ex 12.
- Mam co trzeba! Najwyższy czas stąd wypierdalać! – krzyknąłem do Ewy. Ta, jedynie kiwnęła głową, na potwierdzenie. Gdy tylko ruszyłem w stronę klatki schodowej, z jej drzwi wypadł na mnie Pretorian. Nim zdążył zrobić cokolwiek, uderzyłem rozwartą dłonią w nasadę jego nosa, wbijając mu go w mózg. Truchłem zasłoniłem się niczym żywą tarczą - po prawdzie żywa to już nie była - dobyłem Exitium i gdy tylko kolejni goście z klatki schodowej pojawili się w futrynie, dostawali ode mnie mały prezent w postaci ołowianego pocisku pędzącego w stronę ich czaszki. Na wszelki wypadek w drzwiach zaklinowałem odbezpieczony granat.
- Tędy nie da rady, musimy spierdalać w jakiś inny sposób! – Ewa kiwnęła w kierunku okna. „No masz. W końcu musiało do tego dojść stary.” Rzuciłem parę Ex 12 i Paraliż. Tych co przeżyli eksplozje, wystrzelaliśmy.  Ruszyliśmy biegiem tą odnogą korytarza, wyglądając przez okna dla najdogodniejszego miejsca, przez które można by wyskoczyć. W końcu takie dostrzegłem.
- Tutaj. Skaczemy na trzy. – strzeliłem w szkło kilka razy, a potem skasowałem je do końca butem. Pancerna szybka spadła parę pięter w dół, miażdżąc jakąś osobę. Mogłem tylko liczyć, że to jakiś Gwardzista. Z kierunku klatki schodowej, padły w naszym kierunku pojedyncze strzały. Z drugiej strony, słychać było tupot butów i krzyki.
- Gotowa? – Ewa kiwnęła głową żeby potwierdzić – To skaczemy. Raz, dwa, trzy! – rozpędziliśmy się i skoczyliśmy. Pod nami, trzy piętra niżej, znajdował się parking piętrowy. Liczyłem na to, że dolecimy chociaż do krawędzi budynku, ale poszło lepiej, niż myślałem. Wylądowaliśmy na samochodzie jakiegoś biednego łajdaka. Znaczy Ewa wylądowała, a ja na niej. Siła uderzenia naszych ciał nieźle wgniotła dach auta.
- Dobra panno czerwca, na glebę i detonuj. – powiedziałem, staczając się z dziewczyny i ledwo mogąc zaczerpnąć tchu. Ewa z wielką trudnością dobyła detonatora i nacisnęła spust. Eksplozja rozdarła powietrze. Ładunki termo baryczne i ogniwa wodorowe sprawiły, że niższe piętra odparowały razem, ze wszelką siła żywą, fala uderzeniowa wybiła wszystkie szyby w promieniu minimum kilometra, a zabiła wszystkie osoby, które były odkryte, w promieniu 100 metrów. Dziwiłem się, że nie zgarnęła nas przy okazji, ale co tam. Reszta Metropolii zapadła się jak domek z kart, dobijana jeszcze pojedynczymi eksplozjami instalacji gazowej i niewypałów naszych ładunków. Widok pokrzepiający serca ludzi, takich jak ja. Przepiękny.
Czym prędzej dosiedliśmy motocykli, które były zaparkowane na najniższym piętrze. Uciekając ostrzeliwaliśmy się co rusz, gdy jakiś z patroli próbował nas ustrzelić.
Gdy zbliżaliśmy się do punktu kontrolnego W-wy, dobyłem granatnik, uzbroiłem w pocisk SWARM i wystrzeliłem. Pocisk po chwili rozerwał się na malutkie strzałeczki, które powędrowały do celów, bezbłędnie w nie trafiając i rozrywając na sztuki. Wyjście było oczyszczone. Teraz czekała nas mordercza ucieczka przez pustynie, lasy i miasteczka. Dzięki tej akcji, staliśmy się wrogami numer 1, całego pieprzonego Kościoła Dystryktu Polska. Inkwizycja będzie miała niezły ubaw, jeśli nas pochwyci. 

sobota, 12 stycznia 2013

Ateista cz.7


                Następnego dnia rano, dostarczyłem umówiony sprzęt i zapłatę najemniczce. Atena dopilnowała, aby mój budżet mógł udźwignąć takie obciążenie, a z racji tego, że dzisiaj pieniądze przenosiło się, na  specjalnie przystosowanych do tego nośnikach, które były nie większe niż baton energetyczny (zresztą, potoczna nazwa tych nośników to właśnie „baton”), to przetransportowanie takiej sumki nie stanowiło absolutnie żadnego problemu. Na szczęście najemniczki, była trzeźwa. Odnośnie sprzętu, były to kolejno: karabin szynowy Piorun wz. 40 kalibru 10 mm w wersji krótkiej; strzelba taktyczna Tac 6 kalibru 12; weblarowy pancerz Filum(wykonany z genetycznie modyfikowanych nici pająka, ostatni krzyk „mody”) i paręnaście skondensowanych ładunków termo barycznych. Jednakowoż hekslidu nie miałem, ale w zamian za to, miałem kilka ogniw wodorowych. Wystarczy takie cudeńko obwiązać lontem detonacyjnym i BUM! Mamy mikro bombę termojądrową.
Reszta dnia, zeszła nam na obmyślaniu planu dostania się do budynku Metropolii, znalezienia tego co mnie interesowało, ewentualnym zaminowaniu konstrukcji nośnej i ucieczki. Ułatwiało sprawę nam to, że posiadałem dokładne plany budynku sprzed dwu miesięcy.
- Czyli co? Wchodzimy, totalna rozwałka i wychodzimy? – zapytała Ewa z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy.
- No mniej więcej dokładnie tak, tyle, że będziemy musieli… ja… będę musiał znaleźć dalsze dane dotyczące projektu, ty zajmiesz się zaminowywaniem budynku.
- Jakiego projektu? – spytała z zaciekawianiem.
Powinienem był się ugryźć w język, ale teraz było na to za późno.
- Nie ważne jakiego. To moja sprawa. – po chwili zastanowienia dodałem. – W sumie twoja też. Siedzisz w tym po uszy tak samo jak ja. Powiem Ci tylko tyle, że chodzi o przyszłość rasy ludzkiej. –zabrzmiało to patetyczniej, niż chciałem.
Ewa popatrzyła na mnie z ukosa, pogwizdując sobie pod nosem.
- No, no. Widzę, że szefuńcio wysoko mierzy. Hahahahaha! – jej śmiech był zdeczka psychopatyczny, ale to mi odpowiadało. Dobrze wiedzieć, że jest ktoś bardziej popaprany ode mnie.
 – Okej, czemu nie. Lubię nowe wyzwania, a ta zapowiada się wyjątkowo smakowicie. – oblizała wargi jakby coś przed chwilą zjadła i wyszczerzyła, te swoje krystalicznie białe, ząbki. Nie pasowały do reszty jej twarzy, przeoranej wertykalną blizną, ciągnącą się od linii włosów, do prawego kącika ust, średniego zadartego noska i zniszczonej cery, ale jej chabrowe oczy, muszę przyznać, były urzekające.
- Co się tak na mnie lampisz szefuńciu? –spytała z wyraźną nutą niechęci.
- Próbuję dostrzec w tobie jakieś walory estetyczne. Nieważne. Ważne, abyśmy dotarli do W-wy niezauważeni. Gdy będziemy w pobliżu, dam znać Wasilijowi, żeby spodziewał się naszej wizyty. – tkwiliśmy nad rozłożoną mapą miasta. Ustalaliśmy drogi ucieczki, jeśli zrobiłby się, jakby to określili w Starym Świecie, Sajgon. Musieliśmy wykuć je na pamięć, bo możliwe było, że zostaniemy rozdzieleni.
Sprzęt spakowaliśmy na motocykle i przykryliśmy brezentem. Z daleka nie będzie można się domyślić, że to całkiem sporych rozmiarów, arsenał. Świt zastał nas w barze. Ruszyliśmy, gdy pierwszy kur zapiał.
Do W-wy mięliśmy paręnaście kilosów. Po drodze natrafiliśmy na samotny patrol Gwardii. Uczepili się nas. Kazali nam zsiąść z motocykli i poddać się szczegółowej inspekcji. Broń osobista nie wywołała u nich żadnej reakcji. Każdy mógł ją nosić, lecz gdy tylko odsłonili brezent i zobaczyli jaki arsenał się tam skrywał, zareagowali błyskawicznie, choć i tak za wolno. Razem z Ewą dobyliśmy broni przybocznej. Ja mojego Exitium, a Ewa, Mangusty. Z tego, co wywnioskowałem po rozbryzgu czaszki gwardzisty przy motocyklach, kaliber był znacznie zwiększony, prawdopodobnie 12, 7 mm. Ja zlikwidowałem kolejnych dwóch, którzy byli na zewnątrz. Dwa strzały, każdy w głowę. Po czymś takim, nie mieli prawa wstać. Ostatni, był za kierownicą pojazdu opancerzonego „Guziec”, ale gdy zobaczył co się dzieje, szybko przeskoczył do wieżyczki, która była wyposażona w dwa wielolufowe działka 20 mm, Etna. Była to potężna broń, zdolna wystrzelić 50 pocisków w ciągu sekundy, dodajmy, że pocisków odłamkowych. Jednakże nim pierwszy strzał zdążył paść wskoczyłem na pancerz i przez otwarty właz, wrzuciłem do środka granat implozyjny. Czym prędzej odskoczyłem od pojazdu. – Na glebę kurwa, na glebę! – wydarłem się do Ewy, sam padając na ziemię. Gdy granat eksplodował, powietrze rozdarł ryk. Granat stworzył coś w rodzaju mikro czarnej dziury, co sprawiło, że „Guziec” zapadł się do środka, kompresując się do wielkości małego motocykla. Pojazd, który ważył 22 tony, miał 3 metry wysokości, prawie 3 szerokości i 8 długości, teraz był tylko zbitką, nic nie przypominającego, metalu.
Granat implozyjny, niesamowita broń. Najnowsze cudeńko, wyposażenia indywidualnego na rynku.
Wszelkie dowody ukryliśmy pod grubą warstwą  ziemi. Najgorzej było z transporterem. Mimo dwóch potężnych motocykli, trudno było nam go przeciągnąć, choćby parę metrów.
Dwa kilosy od W-wy poinformowałem, drogą radiową, Wasilija o naszym przybyciu. Ostatnim czasem gdy u niego byłem, dał mi parę czystych identyfikatorów, które mogłem w dowolnym czasie wypełnić. Teraz się przydały. Punkt kontrolny przekroczyliśmy bez problemów. Żadnej kontroli osobistej, niczego.
Wasilija spotkaliśmy paręset metrów od punktu kontrolnego. Powitał nas z uśmiechem na twarzy. Nie pasowało mi to do charakteru naszego zadania. Miałem coraz większe podejrzenia co do tego gościa.
Resztę dnia i cały kolejny, spędziliśmy na sprawdzaniu sprzętu i tworzeniu scenariuszy możliwości. Przepytywaliśmy się nawzajem, co do drogi ucieczki, co byśmy zrobili w takiej, a nie innej sytuacji. Omawialiśmy sposoby komunikowania, no i najważniejsze. Co zrobimy w przypadku gdy jedno z nas zostanie złapane żywcem. Jeśli nie damy rady sprzątnąć się nawzajem, lub dopiero po akcji dowiemy się, że któreś zostało pochwycone, to odbijemy się nawzajem najszybciej, jak to tylko możliwe. Żaden skrawek informacji o operacji, nie może dostać się w ręce Inkwizycji.
W końcu nastał sądny dzień. Wasilij podprowadził nas pod samą Metropolię. Do wnętrza budynku dostaliśmy się przez podziemny parking. Od dołu do góry jest zazwyczaj najłatwiej. Sprzęt osobisty wisiał na nas, a wszystko było zakryte długimi, ciemnymi płaszczami. Zanim ktokolwiek się nas uczepił, udało się nam zaminować konstrukcję nośną i dotrzeć na 3 piętro. No, ale sielanka trwać wiecznie nie może.
Pierwsi którzy padli, to dwuosobowy patrol ochrony. Dostrzegli broń długą, jednakże nim zdążyli zareagować, dostali po dwie kulki w klatkę. Synchronizacja z Ewą wyszła bezbłędnie.     

czwartek, 10 stycznia 2013

Ateista cz.6


                O świcie postanowiłem się przebiec, dla oczyszczenia umysłu. Nie wyszło mi to zbyt dobrze. Umysł ciągle zaprzątały mi myśli czarnych scenariuszy, co do najbliższej przyszłości. Zastanawiałem się, czy w kluczowej fazie operacji nie załamię się i czegoś nie spieprzę. Do tej pory, zabijanie ludzi przychodziło mi dość mechanicznie. Nie odczuwałem nic gdy wpakowywałem w ich ciała ołów, lub klingę. Teraz obawiam się, że mogę zacząć odczuwać wyrzuty. W mojej sytuacji to będzie bardzo niepożądane.
                Gdy wróciłem, śniadanie było już przygotowane. Atena stała przy oknie i obserwowała wschodzące słońce z kubkiem w ręku. Po zapachu wnioskowałem, że to  jakiś rodzaj alkoholu.
- Tak przed południem? – żachnąłem się.
- Jestem już dużą dziewczynką. Mogę robić co chcę… tatusiu . – odpowiedziała sarkastycznie i zmarszczyła nos. – Nieprzyjemnie pachniesz. Idź się wykąp.
- Tak jest, pani kapitan. – zasalutowałem i udałem się pod natrysk. Woda była ciepła. Przyjemna. Jak zawsze, po ciepłej przyszła kolej na zimną. Od dawien dawna tak robiłem. Bardzo przyjemne uczucie.
Gdy zjedliśmy śniadanie, obgadałem z Ateną szczegóły, co do możliwych miejsc przechowania broni i czy przypadkiem nie zna kogoś dobrze wyszkolonego i chętnego do pomocy.
- Cóż… znam jedną dziewczynę. W mniej więcej twoim wieku. Porywcza, ale jak trzeba to umie się pohamować. Specjalistka, jeśli chodzi o CQC*.
- Możesz ją ze mną skontaktować?
- Raczej tak. Większych problemów mieć nie powinnam.
- To dobrze. – chwilę się zastanowiłem – Masz może jakieś dane dotyczące projektu Aquilonem?
- Niestety nie. Dokładne dane posiada Wasilij…
- Byłem już u niego. – przerwałem jej wypowiedź – Ktoś inny, może?
- Z pewnością paru naukowców z jego zespołu. W każdym razie, on miał wszelkie dane, więc jeśli wszystko u niego przejrzałeś, to nic nowego nie znajdziesz.
Co prawda zasoby informacyjne u Wasilija były potężne, ale liczyłem na to, że znajdzie się jeszcze trochę. Musiałem być dobrze przygotowany.
- Zostanę tu jeszcze na trochę. Muszę ochłonąć.
- Chcesz porozmawiać? – spytała patrząc na mnie tymi swoimi pięknymi, zielonymi oczyma.
- To chyba będzie dobry pomysł.
Przez następne parę godzin, rozmawialiśmy o moich obawach i odczuciach. W sumie to ja wiele mówiłem, ona analizowała, a potem dawała mi rady. Muszę przyznać, że były bardzo pomocne.
Pozostałem u Ateny jeszcze dwa dni. Potem spakowałem sprzęt, pożegnałem się z nią (jeśli wiecie co mam na myśli) i ruszyłem spotkać kobietę o której mi mówiła. Na pożegnanie otrzymałem od niej piersiówkę, w czarnym, matowym kolorze. Była wypełniona whiskey, które Atena spożywała każdego dnia o świcie.
Miejsce spotkania, było umówione w miasteczku Łęczka.
Pierwszy kontakt wzrokowy i już wywarła na mnie wrażenie twardej laski. Rozmowa utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Poza tym była bezpośrednia, a ja lubię takie osoby.
- No, to jakie wynagrodzenie za tą robotę?
- Przecież nie wiesz nawet, na co się piszesz. – odrzekłem.
- Chłopaczku, jestem spluwą do wynajęcia. Zazwyczaj chodzi o rozpieprzenie czegoś, lub kogoś. Ta robota pewnie nie będzie się za specjalnie różniła.
- W sumie… masz rację. – odrzekłem mimochodem. – 1 mln augusów. Co ty na to?
- Fiu fiu. Niezła sumka. To kto sobie tak poczyna, że masz zamiar dać mi milion, za zlikwidowanie tego kogoś? – spytała popijając piwem.
- Kościół. – odrzekłem lakonicznie. Ostatniego łyka przełknęła naprawdę ciężko. Odstawiła kufel, spojrzała na mnie ciężkim wzrokiem. Patrzyła na mnie przez kilka sekund, a potem wybuchnęła salwą śmiechu. Był trochę przerażający.
- Kościół?! Hahahahahahahaha. No chyba sobie jaja robisz? – najwidoczniej, wyraz mojej twarzy wyprowadził ją z błędu, bo natychmiast umilkła. Strzyknęła przez zęby śliną i zmierzyła mnie wzrokiem. – Dobra… niech będzie i Kościół, ale nie za taką sumę.
- A więc ile?
- 5 razy więcej i załatwiasz mi ten sprzęt. – podsunęła mi kartkę, na której widniało kilka modeli broni, ładunków wybuchowych i pancerzy. – Z broni ,masz mi załatwić jeden karabin szynowy i strzelbę taktyczną, z materiałów wybuchowych, ładunki termo baryczne i parę kryształów  hekslidu wraz z detonatorami akustycznymi.
- Będziesz po tym ustawiona do końca życia. A pancerz? Do wyboru do koloru?
- Byle nie różowy. – odpowiedziała sarkastycznie.
- Załatwione. Bądź tu jutro w południe. Dostaniesz sprzęt i  połowę zapłaty. – odrzekłem z koniecznym naciskiem.
- Załatwione. Piwko?
- Nie, dzięki. Przy okazji, masz być trzeźwa.
- Taa jest, panie sierżancie. – wstała i zasalutowała koślawo, odwzajemniłem gest w identyczny sposób.
Wyszedłem z baru i udałem się do hotelu. Po drodze spotkałem paru drabów. Chcieli mnie okraść. Źle się to dla nich skończyło. Jednemu wyrwałem grdykę, drugiemu, jego własną, złamaną rękę, wbiłem w skroń docierając do mózgu, a ostatniemu wpakowałem toporek bojowy w prawe nadbrzusze. Skamlał i prosił o dobicie. Nie spełniłem jego próśb. Z pewnością umierał jeszcze parę godzin, bo nie trafiłem w żadną arterię.
Resztę nocy, spędziłem na kompletowaniu sprzętu dla najemniczki. Przy okazji, miała na imię Ewa.


*CQC (ang. Close Quarters Combat) - walka na małe odległości